Muszę się komuś wyżalić. Padło na mojego "bloga". Celowo zastosowałam ten cudzysłów. Jakby to ujęła moja siostra: To jest raczej pseudo-blog Brak w nim konkretnych, interesujących treści, nie ma ciągłości i systematyczności umieszczania wpisów i nie ma zbyt wielu odbiorców. Niemniej jednak nadal mam zamiar wykorzystywać go do wylewania własnych żali, smutków, problemów, głupot, bla bla bla....
No to zaczynam.
Jest mi źle. Ciasno mi w moim życiu, w którym dzieje się mnóstwo rzeczy, tylko niestety wszystkie dzieją się jednocześnie. Ogrom w nim akcji, wbrew pozorom (ostatnio, razem z A., zostaliśmy nazwani nudziarzami :). Pozdro Kazuja! :) ). Chcę mieć czas na wszystko i dla wszystkich. Niestety nie da się tak. I tym oto sposobem brakuje mi czasu na wszystko. Na naukę. Na pisanie pracy. Na rozrywkę. Na spotkania z przyjaciółkami (za którymi już strasznie tęsknię!). Na zadbanie o siebie (och! Kiedy ja ostatnio malowałam paznokcie?!). Na czytanie książek i czasopism. Na randki (prawdziwe, a nie te, gdy jesteśmy tak zmęczeni, że leżymy i oglądamy nudne filmy na komputerze). Na zastanowienie się nad życiem. I śmiercią.
A co ja niby takiego robię?! Przecież jestem beznadziejną nudziarą, która nigdzie nie rusza się bez A., przez którą on również stał się nudziarzem i zaniedbał kolegów, bo to na pewno JA mu zabraniam (STANOWCZO!), żeby się spotykał ze swoimi "kolegami", których uważałam również za swoich kolegów, którzy przez ostatnie pół roku (może rok?) dzwonili do nas tylko wtedy, gdy mieli jakiś biznes, sprawę, prośbę, potrzebę, problem.
Otóż moją głowę zaprząta nieustannie milion myśli związanych z K. Myślę o tym, jakby to wszystko, co teraz dzieje się wokół mnie, wyglądało, gdyby on żył. Czy nasze relacje z M. i R. wyglądałyby dobrze? Czy jego też zaczęliby traktować jak kolegę, do którego dzwonisz, gdy masz potrzebę? Bo mam takie wrażenie, że odkąd Go nie ma z nami wszystko się spieprzyło. Ciekawe, czy byłoby inaczej, gdyby był z nami.
Myślenie o nim nie pozwala mi się skupić na niczym, co wymaga intelektualnej aktywności. Nauka odpada. Muszę najpierw długo oswajać myśli, zanim zabiorę się za cokolwiek.
Do tego wszystkiego dochodzi kupno domu, z którym są same i wieczne problemy. Mnóstwo stresu i pracy fizycznej (palenie w piecu, sprzątanie, przygotowywanie do remontu). Z tym wszystkim zostałyśmy same (mama i świnki trzy). Gdyby nie Artur, to chyba byśmy sobie nie radziły. Choroba i operacja taty nie pozwalają mu nic robić (i będzie tak co najmniej przez 3 miesiące). Cały ciężar spada na nas, o czym przekonałyśmy się w sobotę. Był to dzień, który chciałam poświęcić na pisanie pracy. Niestety, nie udało się. Mama dostała telefon, że przywiozą nam drewno na opał do domu (wcześniej je zamówiła, ale nie było konkretnego terminu). Przywieziono nam dwie olbrzymie naczepy drzewa, które wylądowały pod płotem. Całość trzeba było przenieść na teren naszej posesji. Masakra. Plecy, ramiona, braki- wszystko mi odpada.
Bez sensu są te moje wypociny. Nawet nie potrafię wyrazić tego, co mam na myśli. Jestem zmęczona.Wszystkim. Najbardziej życiem.
Śpijmy dobrze, jutro trzeba wstać o 5.
Byle do wiosny....