niedziela, 20 stycznia 2013

Źle i beznadziejnie

Muszę się komuś wyżalić. Padło na mojego "bloga". Celowo zastosowałam ten cudzysłów. Jakby to ujęła moja siostra: To jest raczej pseudo-blog  Brak w nim konkretnych, interesujących treści, nie ma ciągłości i systematyczności umieszczania wpisów i nie ma zbyt wielu odbiorców. Niemniej jednak nadal mam zamiar wykorzystywać go do wylewania własnych żali, smutków, problemów, głupot, bla bla bla....
No to zaczynam.

Jest mi źle. Ciasno mi w moim życiu, w którym dzieje się mnóstwo rzeczy, tylko niestety wszystkie dzieją się jednocześnie. Ogrom w nim akcji, wbrew pozorom (ostatnio, razem z A., zostaliśmy nazwani nudziarzami :). Pozdro Kazuja! :) ). Chcę mieć czas na wszystko i dla wszystkich. Niestety nie da się tak. I tym oto sposobem brakuje mi czasu na wszystko. Na naukę. Na pisanie pracy. Na rozrywkę. Na spotkania z przyjaciółkami (za którymi już strasznie tęsknię!). Na zadbanie o siebie (och! Kiedy ja ostatnio malowałam paznokcie?!). Na czytanie książek i czasopism. Na randki (prawdziwe, a nie te, gdy jesteśmy tak zmęczeni, że leżymy i oglądamy nudne filmy na komputerze). Na zastanowienie się nad życiem. I śmiercią.

A co ja niby takiego robię?! Przecież jestem beznadziejną nudziarą, która nigdzie nie rusza się bez A., przez którą on również stał się nudziarzem i zaniedbał kolegów, bo to na pewno JA mu zabraniam (STANOWCZO!), żeby się spotykał ze swoimi "kolegami", których uważałam również za swoich kolegów, którzy przez ostatnie pół roku (może rok?) dzwonili do nas tylko wtedy, gdy mieli jakiś biznes, sprawę, prośbę, potrzebę, problem.

Otóż moją głowę zaprząta nieustannie milion myśli związanych z K. Myślę o tym, jakby to wszystko, co teraz dzieje się wokół mnie, wyglądało, gdyby on żył. Czy nasze relacje z M. i R. wyglądałyby dobrze? Czy jego też zaczęliby traktować jak kolegę, do którego dzwonisz, gdy masz potrzebę? Bo mam takie wrażenie, że odkąd Go nie ma z nami wszystko się spieprzyło. Ciekawe, czy byłoby inaczej, gdyby był z nami.
Myślenie o nim nie pozwala mi się skupić na niczym, co wymaga intelektualnej aktywności. Nauka odpada. Muszę najpierw długo oswajać myśli, zanim zabiorę się za cokolwiek.

Do tego wszystkiego dochodzi kupno domu, z którym są same i wieczne problemy. Mnóstwo stresu i pracy fizycznej (palenie w piecu, sprzątanie, przygotowywanie do remontu). Z tym wszystkim zostałyśmy same (mama i świnki trzy). Gdyby nie Artur, to chyba byśmy sobie nie radziły. Choroba i operacja taty nie pozwalają mu nic robić (i będzie tak co najmniej przez 3 miesiące). Cały ciężar spada na nas, o czym przekonałyśmy się w sobotę. Był to dzień, który chciałam poświęcić na pisanie pracy. Niestety, nie udało się. Mama dostała telefon, że przywiozą nam drewno na opał do domu (wcześniej je zamówiła, ale nie było konkretnego terminu). Przywieziono nam dwie olbrzymie naczepy drzewa, które wylądowały pod płotem. Całość trzeba było przenieść na teren naszej posesji. Masakra. Plecy, ramiona, braki- wszystko mi odpada.


Bez sensu są te moje wypociny. Nawet nie potrafię wyrazić tego, co mam na myśli. Jestem zmęczona.Wszystkim. Najbardziej życiem.


Śpijmy dobrze, jutro trzeba wstać o 5.


Byle do wiosny....

niedziela, 18 listopada 2012

Smaki Italii i Brodkowe podśpiewajki

 Zdecydowanie za szybko minął ten weekend. Nie zdążyłam zrobić nic konkretnego, a jednocześnie zrobiłam tak wiele. Oczywiście wszelkie kwestie związane ze studiami, nauką i czytaniem lektur odłożyłam sobie na ten, jakże uroczy, niedzielny wieczór.

Piątek był zakręcony, aż niemożliwie.
Oddałam buty na reklamację, dostałam nowe, które zepsuły się po 15 minutach.
Następnie nie zdążyłam na autobus - mówi się trudno.
W tunelu (jakieś 3 metry ode mnie) ktoś wystrzelił olbrzymią petardę, przez którą na 3 sekundy w mojej głowie (i zapewne nie tylko mojej) zapadła kompletna cisza.
Cało i zdrowo dotarłam na dworzec, skąd chciałam spokojnie dojechać do domu i wreszcie spotkać się z moim A., który pracował na nocki, więc wieczorne przytulanki nie wchodziły w grę przez cały tydzień (musiałam nacieszyć się nim za dnia :) ).
Gdy już mój autobus podjeżdżał zadzwoniła do mnie mama, że dziadek musi jechać do szpitala i nie mam wracać do domu, tylko jechać do niego. Masakra!
Na szczęście z dziadkiem już sytuacja opanowana. Jutro ma zabieg, który mam nadzieje, będzie trwał krótko i zakończy się pomyślnie.

Sobota jakoś przeleciała mi przez palce. Trochę bawiłam się z Majką- siostrzenicą Artura. jest przesłodka i kochana. Bardzo mnie lubi, robi śmieszne miny, śpiewa i tańczy. Jednym słowem jest urocza :). I tak fajnie bawi się z A. ! Turlają się po podłodze, robię do siebie krzywe minki i są przy tym słodcy jak... no nie wiem!  Najbardziej! :)

W niedzielę wybraliśmy się do Italii! Niestety tylko w sferze kulinarnej, ale może w przyszłości A. da się namówić na Wenecję nocą :). Niestety póki co miałam przyjemność widzieć ją tylko za dnia. ale i tak zdołała mnie zauroczyć. I kupiłam sobie tam najpiękniejszą chustę świata, ale o tym przy następnej okazji :).

Otóż wspólnie z Arturem i moją siostrą zrobiliśmy pyszną pizzę na kolację dla całej rodzinki. Kto zagniatał ciasto, wałkował i układał składniki na przygotowanym cieście? Hę? Tak! Dokładnie! Artur, człowiek, któy twierdzi, że potrafi tylko przygotować wodę na herbatę. Myślę, że dobrze się przy tym bawił. Stwierdził, że to dość proste do wykonania danie i jak już będziemy mieszkali razem, to przygotuje je specjalnie dla mnie!
Oprócz miłego wspólnego bytowania mieliśmy również smakowitą kolację :). Ciasto było za twarde, a zamiast porządnego sosu użyliśmy ketchupu, ale i tak było wyśmienicie :).
Podczas procesu twórczego Asia nagrywała film. Może Pigi go ładnie dla mnie zmontuje i umieści na swoim blogu? Albo chociaż zachowa na pamiątkę dla potomności? Któż to wie :).

A teraz, gdy A. już poszedł do domu, leżę sobie i słucham najnowszej Brodkowej EP-ki pt. LAX. No i jestem zachwycona! Varsovie pokochałam już na koncercie w Gdańsku w maju tego roku. No i miłość trwa :). A Dancing shoes też mnie zauroczyły... No i te remixy...

                                                                        źródło

W tym oto nastroju mogę spokojnie poczytać lekturę na środowe zajęcia do Kurki.


Bywajcie zdrowi!

środa, 24 października 2012

Pomysł na...

... dzisiejszy wieczór.

Mój pomysł na dzisiejszy wieczór jest bardzo prosty i równie przyjemny. Jednak za nim rozpoczęłam przygotowania wszystkich potrzebnych składników i zanim przeszłam do sedna sprawy, musiałam (w wielkim pośpiechu!) przygotować łóżko do spania.

Dlaczego? Otóż dlatego, że w drzwiach pojawił się mój rozleniwiony kocur- Chester- spojrzał na mnie lekko poirytowany (wczoraj o tej porze łóżko było już gotowe!) i zaczął gramolić się na fotel. Stwierdziłam, że nie pozwolę mu wylegiwać się w świeżo wypranych swetrach, które właśnie tam odpoczywają. Już wolę, żeby skulił się w kącie mojego łóżka.

Wracając do mojego pomysłu. Myślę, że jest on miłym zwieńczeniem okropnego dnia (nadal nie mam tematu pracy licencjackiej, nie poszłam na umówioną wizytę do lekarza, strasznie zmarzłam i przez wiele godzin bolał mnie brzuch). Polega on na połączeniu dwóch cudownych rzeczy, jakimi są jedzenie i oglądanie ulubionych filmów i seriali :). Trzeba jakoś się zrelaksować i odpocząć zwłaszcza, że jutro czeka mnie jedynie wizyta w Domy Kultury, w którym właśnie zaczynam robić praktyki studenckie :).

A oto mój pomysł na:   Słodkie jabłuszka i Słodkie Kłamstewka. 



Polecam serdecznie zarówno świeże, pyszne jabłka, jak i serial Pretty Little Liars


wtorek, 23 października 2012

Czas na naukę

Wszystko już przygotowałam. Kilkakrotnie "ogarnęłam" pokój i szpargały na biurku i regale. Zrobiłam herbatę, zjadłam kolację, zastanowiłam się co jutro ubrać, powspominałam wakacje (a szczególnie wymianę młodzieży, którą miałam przyjemność organizować;) z sierpniowym wyjazdem do Wilna włącznie, przypomniałam sobie jak wygląda zabudowa Karaimska w Trokach (moim pierwszym skojarzeniem z tymi "chatkami" była książka pt. "Dzieci z Bullerbyn", chyba tak sobie wyobrażałam w dzieciństwie ich domy :) ), dopisałam kilka książek do listy - "warto przeczytać", zadzwoniłam do A. Rozmawiałam już też z moimi siostrami o rzeczach mniej lub bardziej poważnych (i ważnych), zerknęłam, co tam słychać u Obamy i Romney'a, ustawiłam odpowiednie oświetlenie i zapewniłam sobie tło muzyczne (tym razem jest to płyta Florence and The Machine Ceremonials), odnalazłam moją zaginioną empetrójkę, która wcale nie zginęła. Myślę, że jestem już w pełni przygotowana do tego, aby zasiąść przy odpowiednio już przygotowanym biurku i zabrać się do czytania tekstu na jutrzejsze poranne (!) zajęcia.
Pani Kurka wcale nie zdaje sobie sprawy z tego, ile wysiłku wkładam w przygotowanie się do zajęć.

No to zaczynam. Ach... Gdyby nie to, że trzeba wstać jutro o 5.00

wtorek, 28 sierpnia 2012

Przestrzeń.

Już prawie skończyłam organizować swoją nową przestrzeń. Przeniosłam się do pokoju, który należał do mojego brata. Najpierw musiałam go wyremontować, bo odkąd go nie ma z nami, niewiele w nim się działo. Mój kot miał tam swój raj- tapety, na których mógł trenować  pazury. Ściany wyglądały tragicznie, więc niezwłocznie trzeba było przeprowadzić remont.
No i tak to się zaczęło. Mama zadecydowała o remoncie w tym pokoju (jak z resztą o wszystkim, co dotyczy K., Jego rzeczy, ubrań, książek, pamiątek po nim...) i o tym, że mam się tam wprowadzić.
Jeszcze rok temu moim największym marzeniem była przeprowadzka do własnego pokoju (niestety do tej pory musiałam żyć ze współlokatorkami- dwiema siostrami)! Jednak w tych okolicznościach nie byłam przekonana, czy to dobry pomysł. Po pierwsze oznacza to definitywny koniec. Ostateczne pożeganie z Nim, bo do tej pory jego nieobecność w domu była dla mnie czymś przejściowym. Często siedziałam u niego w pokoju, sama lub z Minchiego, czułam się tak, jakby K. gdzieś wyjechał, a ja podczas jego nieobecności "pożyczam" sobie jego lokum. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że on już nie wróci. Po drugie: Czuję się tak, jakbym zabierała jego własność. Czy on może się pogniewać o to, że zajęłam jego miejsce?


Teraz powinnam siedzieć i się uczyć, ale przez te wszystkie rozkminy nie potrafię się skupić. Nistety nikogo to nie obchodzi. Postaram się więc jakoś zebrać do przysłowiowej "kupy" i coś wreszcie ogarnąć. Pani Socjo i Pan Magister czekają na moją wiedzę z utęsknieniem...


poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Wreszcie jestem!

Ile czasu musi upłynąć, aby człowiek znalazł wolną chwilę i trochę chęci na wprowadzenie (choćby niewielkich!) zmian w swoim życiu? Odpowiedź brzmi: DUŻO, czasem nawet bardzo.
Wreszcie pożegnałam się z moim poprzednim blogiem, z którym nie potrafiłam współpracować. Mam nadzieję, że z tym uda mi się kooperować śpiewająco.

Wracając do kwestii czasu... Myślę, że nie jest to odkryciem na skalę światową, że czas płynie niemożliwie szybko i nie ma dla nas litości. Gdy dzieje się coś miłego, ciekawego, pięknego- gna jak szalony. nie pozwalając nam dostatecznie się w tym zanużyć, rozsmakować i trwać.
Właśnie tak niewiarygodnie szybko minęła mi moja (krótka) podróż do Wilna. Na szczęście mam setki zdjęć "pstrykniętych" przeze mnie lub Minchiego, gdzieś w wąskich uliczkach uciekajacych od Ostrej Bramy.

Korzystajmy z czasu, który jest nam dany!



P.S.  Drogi Blogu, liczę na owocną współpracę :).